Wanda Szuwalska urodziła się w 1923 roku. Mimo swojego wieku jest pełną energii, pozytywną osobą, która chętnie opowiada trudnych czasach dzieciństwa i młodości, wywózce do Rosji, gdzie musiała ciężko pracować na racje głodowe dla rodziny, jak i o blaskach i cieniach służby wojskowej oraz późniejszym odnajdywaniu się w angielskich, powojennych realiach.
Wanda Szuwalska: Proszę Pani, to jest temat na całą książkę. Dowiedzieliśmy się, że Stalin nie był przygotowany na działanie Hitlera i prosił Zachód o pomoc. Wtedy nasza dyplomacja w Londynie powiedziała Stalinowi: Niech zwolnią wszystkich Polaków z więzień i różnych łagrów i będą to najlepsi żołnierze, którzy pokonają Hitlera. Stalin się na to zgodził i staliśmy się wolni. Każdy mógł zrobić to, co chciał. Ktoś mi powiedział, że jest jakieś wojsko i myśmy chcieli pojechać i zobaczyć , co to jest. Mieliśmy takiego zaprzyjaźnionego przewoźnika na rzece Dźwinie i on nas zabrał. Pojechaliśmy z kolegą, który też miał osiemnaście lat i zobaczyliśmy tamto wojsko. Oni nas poinformowali: jedźcie na południe, do Uzbekistanu. Władze sowieckie nam nie utrudniały, ale też nie pomagały, byliśmy zdani na swój własny los. I pojechaliśmy. Każdy chciał być przy wojsku dlatego, że tam mieliśmy się w co ubrać, a przede wszystkim co jeść – w wojsku, które było formowane, były mundury i Anglia dawała nam jedzenie. Więc wszyscy wojskowi zadeklarowali swoje racje żywności darować cywilom –wojskowi nie jedli, po to, aby oddać jedzenie cywilom. Generał Anders wszystkich zabierał do wojska. Jedna koleżanka mówi, że była bardzo mała i kiedy on przyjechał stała na palcach, żeby wyglądać na starszą. Już nawet po zwycięstwie ludzie, szczególnie z obozów w Niemczech, zgłaszali się i chcieli dołączyć do wojska. I przez wojsko znaleźliśmy się z kolegami, z rodzinami. Całe wojsko wyjechało do Włoch, tam walczyliśmy pod Monte Cassino. A rodziny wszystkie wyjechały do Indii czy do Afryki. Moja rodzina cała była w Afryce, tata z powodu zdrowia nie był przyjęty do wojska i został z rodziną – z mamą i z trojgiem rodzeństwa. Ja z Rosji do Pahlewi w Persji (teraz Iranu) przyjechałam 1 kwietnia 1942 roku. Płynęliśmy na statku i dotykaliśmy się i sprawdzaliśmy, czy to prawda, czy Prima Aprilis. Ale to prawda była. Zatrzymaliśmy się w Teheranie na jakieś ćwiczenia, byliśmy w mundurach. I nagle przyjeżdżają inni, kolejna flaga polska. Okazało się, że to rodziny. Ja wtedy zgłosiłam się do mojej komendantki, żeby być przy bramie i spisywać ludzi, bo chciałam się dowiedzieć, co z moją rodziną. Gdy wyjeżdżałam, miałam babcię, dziadzia, mamę, tatę, ciocię, kuzynów, siostrę. Okazało się: nie ma babci, nie ma dziadzia, cioci, kuzynów, siostry… Został 5cioletni synek mojej cioci, a ciocia umarła, bo ludzie wtedy umierali. On budził tą swoją mamę i jakoś tak się stało, że moja mama przechodziła, a on mówił: mamo zbudź się, mamo zbudź się! Moi rodzice się nim zaopiekowali. Po tym, jak już wszyscy przyjechali zgłosiłam się do wydawania odzieży. Mieliśmy dużo amerykańskich towarów. Trzeba było ustawić się, umyć, przejść na drugą stronę, wszystko zostawało, a tam się dostawało wszystko nowe. W 1943 roku byłam w Palestynie. Smutek wielki zapanował między nami, nie wiedzieliśmy, co będzie dalej.
M.Cz.: Wtedy dowiedziała się Pani o śmierci Sikorskiego?
W.Sz.: Tak jest. Byłam wtedy w Palestynie. Mieliśmy wtedy wyjeżdżać do Włoch. A ponieważ tym czasie brakowało ludzi do lotnictwa, bo bardzo dużo osób zginęło, znajomy napisał do mnie: Wanda, jedź, zgłoś się do lotnictwa, z Anglii do Polski będzie bliżej. Zgłosiłam się, zostałam przyjęta do lotnictwa. Mój pierwszy dywizjon, do którego byłam przydzielona to był 300 Dywizjon Bombowy Ziemi Mazowieckiej. Moimi samolotami były Lancastery. Byłam kiedyś pytana: czemu Pani z wojska lądowego przeszła do lotnictwa? Odpowiedziałam: Bo niebieski jest bardziej twarzowy niż zielony. Kiedy się zgłosiłam do lotnictwa nasz pierwszy transport był przez kanał Sueski do Aleksandrii, tam przenieśliśmy się na okręt wojenny, który wiózł konwój brytyjski do Anglii. Płynęliśmy przez Morze Śródziemne i Cieśninę Gibraltarską. A kiedy służyliśmy w wojsku dostawaliśmy żołd. Więc trzeba było kupić jakąś ładną bieliznę, pończochy, perfumy. I myślałyśmy: co my zrobimy, jak nas zbombardują, to wszystko zostanie… Więc nałożyłyśmy to wszystko na siebie, ale co zrobić z perfumami? Wylałyśmy na siebie – przynajmniej rekiny nas nie zjedzą. I tak się działo w wojsku – raz było smutno, raz było wesoło. I dopłynęliśmy do portu w Liverpool. W dawnych czasach Angielki uchodziły za eleganckie, wytworne, umalowane… więc myśmy wszystkie chciały dorównać tym Angielkom. Dotarliśmy do portu Liverpool o godzinie piątej rano, wychodzimy ze statku, wszystko szybko, bo statek musiał płynąć dalej, więc wysiadamy – eleganckie, wytworne panie Angielki, takie ruchy, w starych butach, z lokami we włosach… [śmiech] Bycie w wojsku było fajne.
M.Cz.: Czyli dobrze Pani to wspomina?
W.Sz.: Tak. Robiłyśmy, co nam kazano, miałyśmy ubranie, miałyśmy jedzenie, wykonywałyśmy swoje prace. Ja np. pracowałam na wieży kontrolnej, co było bardzo smutne, bo tam znaliśmy wszystkich – i pilotów i lotników, Lancaster miał 6-7 osób załogi i nie wiadomo było, czy wrócą. I siedząc na tej wieży kontrolnej, patrzyliśmy, który wraca. A nie wszyscy wracali. Kiedyś zdobyłyśmy, dziewczyny z Dywizjonu, granatowy materiał w białe kropki i dla naszych chłopców uszyliśmy szaliki. Jak wychodzili do miasta, zakładali te szaliki i było wiadomo, który to Dywizjon. Układaliśmy też im piosenki.
M.Cz.: Została Pani w Anglii, jak się tutaj Pani odnalazła?
W.Sz.: Muszę powiedzieć, że dzięki Kościołowi dostałam dobrą pracę, bo gdy szłam tam z moimi małymi dziewczynkami, podeszła do mnie starsza pani i pyta: czy Pani wybiera się gdzieś do pracy? Ja mówię: myślę o tym. Ona odpowiada: ja jestem nauczycielką z Polski i poszłam do fabryki, gdzie szyją sukienki, kostiumy. Pani się szybko nauczy, bo ja też się nauczyłam, a Pani to pomoże. Zrobiłam tak, jak ta nauczycielka mi powiedziała i nie tylko, że się dorobiłam, ale i zostałam kierowniczką dużego zakładu. Także wszystko zawdzięczam Kościołowi, religii.
M.Cz.: Czyli rozumiem, że wiara ma dla Pani znaczenie?
W.Sz.: Tak. O, i w Rosji. Gdybyśmy nie wierzyli, to ja nie wiem, co by było. Wierzyliśmy, że musimy się wydostać. Nie wiem dlaczego, bo nie mieliśmy żadnych podstaw. A ja wierzę w to, że Pan Bóg pomaga.